Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z najdawniejszych miałem sam czynny udział jako inicyator i organizator. Wyprawiliśmy go dla aktorów krakowskich, a raczéj dla Królikowskiego, który nas wszystkich talentem swoim i gruntowną pracą zachwycał. Odbył się bardzo wesoło; nie zbywało na zdrowiach i mowach, tylko się Berwińskiemu nie powiodło. Zmuszono biedaka do improwizacyi; bronił się długo, wstał wreszcie, a wypowiedziawszy dwa czy cztery rymujące wiersze, dumał i dumał daremnie, wśród powszechnego oczekiwania, jeżdżąc kieliszkiem po stole, ale Pegaz już był uleciał.
Świetny był obiad dla Sokołów, których kilkudziesięciu, w lipcu sześćdziesiątego ósmego roku w odwiedziny do nas ze Lwowa przybyło i którymi Dobrzański dowodził. Przyjmowano ich uroczyście na dworcu, przywieziono do miasta, rozkwaterowano po domach. Nazajutrz oprowadzano ich podług umyślnie na to wydanéj opisowéj książeczki, po ulicach i budynkach, bawiono po domach prywatnych i w ogrodzie ludowym w tym celu najętym, ugoszczono wreszcie w Bazarze. Chociaż niemała, nie mogła ta sala wszystkich pomieścić, zapchane jeszcze były poboczne pokoje i podziwialiśmy zaradność Magnuszewicza, który potrafił takie tłumy nakarmić. Kto tam miał powitalną przemowę, już nie pamiętam; odpowiedział na nią bardzo pięknie Dobrzański. W nocy odbył się bal, na którym pokumano się do reszty i bawiono wybornie, chociaż przerwało go niemiłe zajście, prędkością Władysława Niegolewskiego wywołane, a zakończone późniéj pojedynkiem.
Tegoż samego roku zwołali się na wspólny obiad weterani z trzydziestego pierwszego, aby się powitać znowu, policzyć i odświeżyć sobie wspomnienie wypadków, quorum pars magna fuerunt. Zebrało ich się na téj sali siedmdziesięciu siedmiu, chociaż ich wiele