Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pełnionych, nie było wtenczas wcale; czasem gdzieś widziało, się w zwyczajnem okienku, jaką cytrynkę, głowę cukru lub flaszeczkę oliwy; handle znaczyły się tylko szyldem, napisem i wnijściem z ulicy. Wogóle ich liczba nie wielka była, a właściciele, ludzie zamożni. Z niemieckich handli materyalnych pamiętam na Rynku: Puscha, Senftlebena, Bielefelda i Gumprechta. Pierwszy, wkrótce po roku trzydziestym, sprzątnął się sam ze świata, nie wiem dla czego; do ostatniego zaś należał teraźniejszy dom i handel Anderscha, który zwykle nazywano pod daszkiem, a o którym chodziła gadka, że Karól XII, będąc w Poznaniu, dni kilka przepędził w tym domu i, pewnego razu, wypiwszy węgierskiego, gdy mu krew uderzyła do głowy, wychylił się oknem i byłby spadł na bruk, gdyby go ów daszek nie był wstrzymał. Wymyślił to zapewne kiedyś jaki z wesołych gości p. Gumprechta.
Z handlów żydowskich bławatnych, które sobie siedemdziesięcioletnie babusie jeszcze z lubością przypomną, najznaczniejssze były: Falka, Hermana, Königsbergera, a przedewszystkiem Witkowskiéj. Tam panie nasze chodziły jak muzułmanie do Mekki; chodziły, tylko w razie pospiechu lub z jakiego ważnego powodu, bo właściwie te, które się szanowały, kazały sobie z handlów przynosić. Przychodził w takim razie sam kupiec, albo pierwszy subjekt do mieszkania; za nim szedł kupczyk jeden i drugi z wielkiemi tobołami towarów na plecach; rozkładano materye po stołach, krzesłach i łóżkach i rozpoczynały się długie rozchowory i targi, w których rzeczownik pan nie był używany; mówiono zwykle w trzeciej osobie: „kupiec niech nie żartuje, kupiec niech opuści.“ Dodam jeszcze, że powszechna późniéj grzeczność i galanterya przemawiania do żydów, mówiących dobrze po polsku, wyłącznie niemie-