Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wić gaffę pani de Mortemart chciała zaproponować panu de Charlus urządzenie wieczoru dla Morela. Otóż, dla niej, wieczór ów nie miał — mimo iż tak twierdziła — na celu propagandy talentu, gdy właśnie to było celem pana de Charlus. Ona widziała jedynie sposobność do wydania szczególnie eleganckiego rautu, i już obmyślała kogo zaprosi a kogo pominie. To przesiewanie przez sito, główne zajęcie osób wydających zabawy (tych właśnie, które czelność lub głupota dzienników „światowych“ nazywa „elitą“), zmienia natychmiast spojrzenie — i pismo — głębiej, niżby to uczyniła sugestja hipnotyzera. Coby Morel miał grać, było dla niej rzeczą uboczną, i słusznie, bo gdyby nawet, przez wzgląd na pana de Charlus, wszyscy zechcieli milczeć w czasie muzyki, nikomu w zamian nie przyszłoby na myśl słuchać. O tem też pani de Mortemart nie pomyślała, postanowiła natomiast w lot, że pani de Valcourt nie będzie z rzędu wybranych; tem samem przybrała minę spiskowca. Do takich spisków zniżają się nawet te damy, które mogłyby śmiało drwić sobie z ludzkich sądów.
— Czy nie mogłabym wydać rautu, aby zaprodukować pańskiego przyjaciela? — szepnęła pani de Mortemart, ale, zwracając się do pana de Charlus, bezwiednie, jak urzeczona, spojrzała na panią de Valcourt (wykluczoną) dla upewnienia się czy ta dama nie słyszy. „Nie, nie może słyszeć, co ja