Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ce budzić przypuszczenie że oni się znają albo mają chęć zbliżyć się z sobą („zatem w piątek tam a tam“, albo: „niech pan zajdzie kiedy do mnie do pracowni, zawsze jestem do piątej, zrobi mi pan prawdziwą przyjemność“). Wówczas, wzburzona, podejrzewając w nowym świetną zdobycz dla małego klanu, pryncypałka, udając że nic nie słyszała i wciąż zachowując w pięknych oczach, podkrążonych przez nałóg Debussy’ego (nałóg groźniejszy od kokainy), wyraz znużenia, związany nierozdzielnie z u pojeniami muzyki, toczyła mimo to, pod swojem wspaniałem czołem, wysklepionem przez tyle kwartetów i związanych z niemi migren, myśli nie wyłącznie polifoniczne; wreszcie, nie mogąc już wytrzymać, nie mogąc już czekać ani sekundy na ten „zastrzyk“ moralny, rzucała się na dwóch rozmawiających, odciągała ich na stronę, i mówiła do nowego, wskazując wiernego: „Czy nie zechciałby pan przyjść na obiad z nim naprzykład w sobotę, albo kiedy pan zechce, w miłej kompanii! Nie mówcie o tem za głośno, bo nie chcę zapraszać całego zbiegowiska“ (termin określający na te pięć minut „paczkę“, wzgardzoną chwilowo dla „nowego“, przedmiotu tylu nadziei).
Ale ta potrzeba entuzjazmu, a także kojarzenia, miała swoją przeciwwagę. Kult „środy“ rodził u Verdurinów przeciwną chętkę. Była nią żądza skłócenia, oddalenia. Umocniły ją, doprowadziły niemal do szału, miesiące w la Raspelière,