Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pawie oczka na stół pokryty ceratą. Niby wiatr wzbierający coraz to silniej, z radością słyszałem pod oknami samochód. Czułem zapach benzyny. Ten zapach może być przykry dla ludzi delikatnych (zawsze materjalistów), którym psuje on wieś, i dla pewnych myślicieli (również materjalistów na swój sposób), którzy, uznając wagę faktu, wyobrażają sobie, że człowiek byłby szczęśliwszy i dostępny wyższej poezji, gdyby jego oczy zdolne były widzieć więcej kolorów, nozdrza znać więcej zapachów; — filozoficzna maskarada naiwnych pojęć u tych co myślą że życie było piękniejsze, kiedy, zamiast czarnego fraka, nosiło się bogate stroje. Ale dla mnie (tak samo jak przykry może sam w sobie zapach naftaliny i bagna unosiłby mnie, wracając mi błękitną czystość morza z pierwszego dnia w Balbec), ten zapach benzyny, który, wraz z dymem wydobywającym się z samochodu, tyle razy zamierał w bladym lazurze, w owe palące dnie, kiedy jechałem z Saint-Jean de la Haise do Gourville, tak jak mi towarzyszy! na spacerach w ciągu owych letnich popołudni, kiedy Albertyna malowała, rozwijał teraz, dokoła mnie, mimo że siedziałem w ciemnym pokoju, bławatki, maki, szkarłatną koniczynę, upajał mnie wonią wsi, nie zapach określony i stały, jak ten który skupia się koło głogów i który, uwięziony przez swoje tłuste i gęste składniki, wisi dokoła żywopłotu, ale zapach, przed którym uciekały drogi, zmie-