Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w środowisku czystszem, bez zapór między podróżnym a jego punktem wyjścia, tak jak na morzu lub na równinie, w spokojny czas, smuga dalekiego już okrętu lub powiew wiatru żłobią bruzdę w oceanie wód lub zboża.
— W gruncie nie chce się nam jeść, możnaby wstąpić do Verdurinów — rzekła Albertyna; to ich godzina i ich dzień.
— Ale skoro ty się gniewasz na nich?
— Och, narobili strasznie dużo plotek, ale w gruncie rzeczy nie są tacy źli. Pani Verduvin była zawsze bardzo miła dla mnie. A przytem nie można się wiecznie gniewać ze wszystkimi. Mają wady, ale któż ich nie ma.
— Nie jesteś ubrana, trzebaby wracać się przebrać, byłoby późno.
Dodałem, że mam ochotę wstąpić gdzie na podwieczorek.
— Tak, masz rację, zjedzmy poprostu podwieczorek — odparła Albertyna z tą cudowną uległością, która mnie zawsze zdumiewała. Zatrzymaliśmy się przed wielką cukiernią, położoną prawie za miastem i zażywającą w tej chwili pewniej renomy. Dama jakaś wychodziła i poprosiła kelnerki o swoje rzeczy. I skoro ta dama wyszła, Albertyna popatrzała na kilka zawodów na kelnerkę, tak jakby chciała ściągnąć jej uwagę, podczas gdy ta porządkowała filiżanki, talerzyki, ptifury, bo już było późno. Podchodziła jedynie wtedy, kiedy