Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

innego niż ten właśnie błękit. Myślałem o babce, która w sztuce ludzkiej, w naturze, kochała wielkość i lubiła w tym samym błękicie oglądać wieżę św. Hilarego. Nagle uczułem na nowo nostalgję straconej wolności, słysząc hałas, którego nie poznałem zrazu a który babka byłaby również tak lubiła. Było to niby brzęczenie osy. „O, rzekła Albertyna: samolot, jest bardzo, bardzo wysoko“. Popatrzałem dokoła, ale widziałem jedynie nietkniętą bladość błękitu bez domieszki, bez żadnej czarnej plamy. Słyszałem mimo to wciąż brzęczenie skrzydeł, które nagle weszły w pole mojego widzenia. Wysoko, maleńkie, ciemne i błyszczące skrzydła marszczyły gładki błękit nieskażonego nieba. Mogłem wreszcie związać brzęczenie z jego przyczyną, z małym owadem, który drgał tam w górze, z pewnością na dobre dwa tysiące metrów; widziałem jak huczy. Może niegdyś, kiedy szybkość nie skróciła jeszcze odległości na ziemi jak dzisiaj, gwizd pociągu przechodzącego o dwa kilometry posiadał tę piękność, która teraz, na jakiś czas jeszcze, wzrusza nas w warczeniu samolotu o dwa tysiące metrów, przez myśl, że odległości przebiegane w tej pionowej podróży są te same co na ziemi i że w tym innym kierunku, gdzie miary wydają się nam inne, ponieważ dostęp do nich wydawał się nam nieosiągalny, samolot o dwa tysiące metrów jest nie dalej niż pociąg o dwa kilometry, jest nawet bliżej, gdyż identyczna droga odbywa się