Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, Albertyno, przebacz mi, jeśli byłem zbyt gwałtowny. Nie jestem znowuż tak bardzo winien jak przypuszczasz. Są źli ludzie, którzy starają się nas poróżnić; nigdy nie chciałem mówić o tem aby cię nie dręczyć. Ale czasami pewne denuncjacje przywodzą mnie do szaleństwa. I tak — rzekłem — teraz mnie wciąż dręczą, prześladują mnie opowiadaniami o twoich stosunkach, ale z Anną.
— Z Anną? — wykrzyknęła z irytacją, która oblała jej twarz rumieńcem. I zdumienie lub chęć okazania zdumienia rozszerzyły jej oczy.
— To śliczne! Czy można wiedzieć, kto ci opowiedział te piękne rzeczy; czy mogłabym pomówić z temi osobami, usłyszeć na czem opierają swoje bezeceństwa?
— Albertynko, ja nie wiem, to są anonimy, od osób, które zresztą odgadłabyś łatwo (aby okazać, iż nie wierzę że ona chce ich szukać), bo muszą cię znać dobrze. Ostatni list, przyznam ci się (cytuję właśnie ten, bo chodzi w nim o drobiazg i niema w nim dla ciebie nic przykrego), zdenerwował mnie jednak bardzo. Anonim powiada, że jeżeli w dniu kiedyśmy opuścili Balbec, chciałaś zrazu zostać a potem wyjechać, to dlatego, że wśród tego dostałaś list od Anny, donoszący że nie przyjedzie.
— Świetnie wiem, iż Anna napisała że nie przyjedzie, nawet zadepeszowała, nie mogę ci pokazać depeszy bo nie schowałam, ale to nie było tego