Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jest pierwsze chamstwo, które mi robisz. Kiedy Franciszka powiedziała żeś wyszedł (z jaką przyjemnością mi to powiedziała!) byłabym wolała dostać w łeb siekierą. Starałam się aby nic nie zauważono, ale w życiu nie doznałam podobnego afrontu!
Podczas gdy Albertyna mówiła, we mnie odbywało się w żywym i twórczym śnie podświadomości szukanie tego, co ona chciała powiedzieć w urwanem zdaniu, którego koniec upierałem się poznać. W takim śnie rysują się szczegóły, które nas jedynie musnęły, uśpione ręce chwytają właściwy klucz, dotąd napróżno szukany. I nagle spadło na mnie, okrutne słowo, o którem wcale nie myślałem: „gwoździa“. Nie mogę powiedzieć aby przyszło nagle, jak wówczas gdy po długiej bierności wobec niepełnego wspomnienia, starając się łagodnie, ostrożnie, rozpostrzeć je, człowiek pozostaje jakby przygięty, przylepiony do niego. Nie, sprzecznie z moim zwykłym sposobem przypominania sobie, istniały, sądzę, dwie równoległe drogi szukania; jedna brała w rachubę nietylko słowa Albertyny, ale jej gniewny wzrok, kiedym zaproponował wydanie eleganckiego obiadu; wzrok zdający się mówić: „Ślicznie dziękuję, wydawać pieniądze na coś co mnie nudzi, kiedy bez pieniędzy mogłabym robić to co mnie bawi!“ I może pamięć jej wzroku kazała mi zmienić metodę w szukaniu końca tego, co ona chciała powiedzieć.