Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W takim razie jego trzej przyjaciele są też tacy?
— Ależ wcale nie — wykrzyknął baron, zatykając sobie uszy, tak jakbym grając, wziął fałszywą nutę. — Teraz znowu wpada w drugą ostateczność! Więc już człowiekowi nie wolno mieć przyjaciół? Och, młodzi, młodzi, wszystko mieszają. Trzeba będzie od nowa cię wychować, moje dziecko. Otóż — podjął — przyznaję, że ten wypadek (a znam wiele takich), mimo iż staram się zachować umysł otwarty dla wszystkiego co niezwykłe, wprawia mnie w kłopot. Jestem może bardzo zacofany, ale nie rozumiem — rzekł baron tonem starego „gallikanina“ mówiącego o pewnych formach ultramontanizmu, rojalisty-liberała mówiącego o Action française lub ucznia Claude Moneta mówiącego o kubistach. Nie potępiam tych nowatorów; zazdroszczę im raczej, staram się ich zrozumieć, ale nie mogę. Jeżeli tak kochają kobiety, poco — zwłaszcza w tym świecie robotniczym, gdzie to jest źle widziane, gdzie się kryją przez miłość własną — poco im to, co nazywają „chłopczykiem“. Widać to im daje coś innego. Ale co?
— Co kobieta może innego dawać Albertynie? — myślałem, i tu tkwiło najoczywiściej moje cierpienie.
— Stanowczo, baronie — rzekł Brichot — jeżeli kiedy Fakultet zechce utworzyć katedrę homoseksualizmu, zaproponuję pana primo loco. Lub ra-