Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyrobiłem sobie w końcu, w słowach i w czynach, drugą naturę dosyć dumną. Uchodziłem nawet za nadmiernie dumnego, ponieważ, nie będąc wcale tchórzem, łatwo miewałem pojedynki, których moralny prestige sam zmniejszałem, drwiąc z nich sobie, co łatwo przekonywało że były śmieszne. Ale natura, którą dławimy, i tak w nas mieszka. Do tego stopnia, że czasem, kiedy czytamy nowe arcydzieło genialnego człowieka, odnajdujemy w niem z przyjemnością wszystkie własne refleksje któremiśmy gardzili, wesołości i smutki któreśmy dławili, cały zlekceważony przez nas świat uczuć, którego wartość odsłania nam nagle książka, gdzie go odnajdujemy. Z doświadczeń życia, nauczyłem się w końcu, że kiedy sobie ktoś drwi ze mnie, źle jest uśmiechać się przyjaźnie i nie mieć doń oto urazy. Ale ten brak miłości własnej i pretensyj, mimo iż przestałem go wyrażać, aż do zatraty poczucia że on we mnie istnieje, niemniej był pierwotnym elementem życiowym w którym wzrosłem. Gniew i złość nawiedzały mnie w całkiem inny sposób, wściekłemi napadami. Co więcej, poczucie sprawiedliwości było mi obce aż do zupełnego braku zmysłu moralnego. Byłem w dębi serca całkowicie po stronie tego, kto był słabszy i nieszczęśliwy. Nie miałem żadnego sądu o tem w jakiej mierze stosunki Morela i pana de Charlus mogą być czemś złem lub dobrem; ale myśl o cierpieniach, jakie gotowano baronowi, by-