Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ce. Nad wszystko przekładał tych, którzy uznawali jego spojrzenie na życie.
— Widuję go często — dodał krzykliwym głosem, skandując wyrazy, przyczem żaden ruch warg nie ożywił jego poważnej i umączonej maski, na którą z umysłu spuszczał swoje księże powieki. Chodzę na jego wykłady, atmosfera quartier latin odmładza mnie, jest tam młodzież pracowita, myśląca, młodzi mieszczanie inteligentniejsi, wykształceńsi niż niegdyś — w innem środowisku — moi koledzy. To jest inna sfora, którą pan prawdopodobnie zna lepiej odemnie, to jest młoda burżuazja — rzekł wybijając to słowo, poprzedzone kilkakrotnem b i podkreślając je przez nawyk wymowy, odpowiadający dawnemu swoistemu rozmiłowaniu barona w odcieniach, ale może i dlatego, żeby nie pominąć okazji zrobienia mi małej impertynencji.
Nie zmieniło to zresztą w niczem serdecznego współczucia, jakie budził we mnie p. de Charlus (od czasu jak pani Verdurin zdradziła przy mnie swój zamiar); ubawiło mnie to jedynie, a nie byłoby mnie uraziło nawet w innej okoliczności, kiedybym nie czuł tyle sympatji do barona. Odziedziczyłem po babce osobliwy brak miłości własnej, w stopniu który łatwo mógłby trącić brakiem godności. Bezwątpienia, nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę; słysząc za czasów szkolnych od najbardziej cenionych kolegów że nie ścierpieliby aby im ktoś uchybił, nie przebaczyliby niegrzeczności,