Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zumiała, że to jest muzyka i że nie będzie się grało w pokera. Och! to była chwila bardzo uroczysta.
— Daruje pan, że mu przerwę — rzekłem aby sprowadzić pana de Charlus na przedmiot, który mnie zajmował — mówił pan, że córka autora miała przybyć. Toby mnie bardzo interesowało. Czy pan jest pewien, że na nią liczono?
— Och! nie wiem.
P. de Charlus uległ tutaj, może bezwiednie, powszechnemu hasłu, które każe nie objaśniać zazdrośników, czy to aby się okazać idjotycznie „dobrym kolegą“, przez punkt honoru wobec tej co budzi zazdrość (choćby się jej nie cierpiało), czy przez złośliwość wobec niej, odgadując że zazdrość spotęgowałaby jedynie miłość, czy przez ową potrzebę robienia przykrości innym, polegającą na mówieniu prawdy wszystkim, ale na zamilczaniu jej zazdrośnikom (ile że niewiedza wzmaga ich męczarnie, a przynajmniej tak sobie wyobrażamy, w robieniu zaś przykrości innym kieruje się człowiek tem, co sam uważa, może mylnie, za najboleśniejsze).
— Wie pan — podjął baron — ten dom, to jest potrosze świątynia przesady; przemili ludzie ci Verdurinowie, ale ostatecznie lubią zwabiać sławy takie czy inne. Ale pan mi jakoś nie tęgo wygląda, zaziębi się pan jeszcze w tym wilgotnym pokoju — rzekł, podsuwając mi krzesło. Sko-