Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

racyj. Poprosiłoby się pani Verdurin, żeby nam tu kazała podać kolacyjkę, na którą postaralibyśmy się jej nie zaprosić, poczem Charlie — wciąż Hernani! — zagrałby dla nas samych boskie adagio. Jakież to cudowne, to adagio! Ale gdzie nasz młody skrzypek? chciałbym mu przecie powinszować, to jest chwila rozczuleń i uścisków. Przyznaj, profesorze, że grali jak bogowie, zwłaszcza Morel. Czy pan uważał chwilę, kiedy mu pukiel opada? Och! w takim razie, kochasiu, niceś pan nie widział. Miał fis, od którego zdechliby z zazdrości Enesco, Capet i Thibaut; jestem człowiek spokojny, ale przyznaję, że przy tym tonie serce mi się ścisnęło tak, że ledwo mogłem wstrzymać łkanie. Sala dygotała; Brichot, drogi Brichot (wykrzyknął baron, potrząsając gwałtownie uczonym), to było boskie. Jedynie młody Charlie był nieruchomy jak głaz; nie widziało się nawet żeby oddychał; robił wrażenie, że jest jak owe rzeczy z nieożywionego świata, o których mówi Teodor Rousseau; które każą myśleć, ale nie myślą same. I naraz, nagle — wykrzyknął p. de Charlus z emfazą, zgrywając się jak w teatrze — naraz — pukiel! I przez ten czas, wdzięczny kontredans, allegro vivace. Wiesz pan, ten pukiel był niby znak objawienia, nawet dla najtępszych. Księżna Taorminy, głucha do tej chwili (bo nie ma ciężej głuchych, niż ci co mają uszy do nie słyszenia), księżna Taorminy, wobec oczywistości cudownego pukla, zro-