Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 01.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

doznawałem, widząc przebiegające po twarzy Albertyny spojrzenia czynne niby oko szkicującego malarza, po twarzy całkiem pokrytej przez te spojrzenia i — zapewne wskutek mojej obecności — poddającej się tym kontaktom, jakby bezwiednie, z lubieżną może potajmnie biernością. I zanim Albertyna opamiętała się i przemówiła do mnie, była sekunda, przez którą nie ruszała się, uśmiechała się w próżnię, z tym samym wyrazem udanej naturalności i tajonej przyjemności, co gdyby ją właśnie ktoś fotografował; lub nawet aby przybrać przed objektywem zalotniejszą pozę — ową z Doncières w czasie przechadzki z Robertem — kiedy to, śmiejąc się i zwilżając wargi, udawała, że się drażni z psem. Zapewne, w owych chwilach nie była zgoła tą samą, co kiedy ją zainteresowały jakieś dziewczęta. Wówczas przeciwnie jej wąskie i aksamitne spojrzenie stawało się bystre, przylepiało się do przechodzącej, tak czepne, tak żrące, że zdawało się iż cofając się uniesie kawał jej skóry. Ale w takiej chwili, owo spojrzenie, które przynajmniej dawało Albertynie jakiś wyraz powagi, niemal cierpienia, wydawało mi się słodkie wobec martwego wyrazu szczęścia, jaki miała w pobliżu tych dwóch panien; wolałbym już posępny dreszcz żądzy, jaką sama czuła może niekiedy, od roześmianej miny, wywołanej żądzą którą ona budziła. Daremnie próbowała pokryć świadomość tego; świadomość ta opływała ją, spowijała,