Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 01.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cy raz po razu niby zwierzę które umiera. I miałem wrażenie, że gdybym miał kiedy opuścić tę arystokratyczną dzielnicę — o ile bym jej nie zamienił na całkiem ludową — ulice i bulwary w centrum (gdzie handel owoców, ryb etc..., skupione w wielkich sklepach spożywczych, czyniły czemś zbędnem wywoływania przekupniów, którychby się zresztą nie słyszało) zdawałyby mi się bardziej martwe, niemieszkalne, odarte, odcedzone ze wszystkich tych litanij drobnych przemysłów i wędrownych traktjerni, pozbawione orkiestry czarującej mnie od rana.
Przechodziła trotuarem kobieta niezbyt elegancka (lub zeszpecona modą), zbyt jasna w swojem sakpalcie z koziej sierści; ale nie, to nie była kobieta, to był szofer, który, opatulony w kozią skórę, szedł do garażu. Wyrwawszy się z wielkich hoteli, skrzydlaci strzelcy mieniący się barwami co tchu pędzili na rowerach ku dworcom, aby złapać podróżnych przybyłych rannemi pociągami. Chrypliwe skrzypce znaczyły czasem przejazd samochodu, a czasem to że nie dość nalałem wody do elektrycznego imbryka. W pełni symfonji detonowała jakaś niemodna melodja: luzując sprzedawczynię cukierków, która zazwyczaj akompaniowała sobie na grzechotce, handlarz zabawek, do którego trąbki przymocowany był pajac, fikający na wszystkie strony, obnosił innych pajaców, i nie troszcząc się o rytualny zaśpiew Grzegorza Wiel-