Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 01.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie naiwnym, jarmarcznym, a jednak nawpół liturgicznym odpowiednikiem.
Nigdy nie znajdowałem w nich tyle przyjemności, co od czasu gdy Albertyna mieszkała ze mną; zdawały mi się niby radosny sygnał jej przebudzenia; wciągając mnie w życie ulicy, lepiej dawały mi czuć kojącą władzę drogiej obecności, tak stałej jak tego pragnąłem. Niektóre wykrzykiwane przysmaki, których ja nie cierpiałem, lubiła Albertyna; zaczem Franciszka posyłała po nie lokajczyka, może trochę upokorzonego że się musi mieszać z plebsem. Krzyki te, bardzo wyraźne w spokojnej dzielnicy (gdzie nie były już źródłem smutku dla Franciszki a stały się źródłem słodyczy dla mnie), dochodziły mnie, każdy ze swoją odmienną modulacją; recitatywy skandowane przez tych prostych ludzi tak, jakby były frazowane w tak popularnej muzyce Borysa, gdzie początkową intonację ledwo zmienia infleksja nuty pochylającej się ku innej — muzyka tłumu, raczej mowa niż muzyka. Było to: „Hej, hej, tutki, dwa su za tutkę!“ sprawiające że się rzucano do tutek z owemi okropnemi drobnemi mięczakami, które — gdyby nie Albertyna — brzydziłyby mnie, nie mniej zresztą niż ślimaki, które wykrzykiwano o tej samej porze. Tu również przekupień przywodził na myśl ledwie że zabarwiony śpiewem recitatyw Musorgskiego, ale nietylko to. Bo oznajmiwszy niemal parlando: „ślimaki, świeże piękne ślimaki“, przekupień prze-