Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-02.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go i niejeden raz wydobył go z tarapatów, zamawiając u niego płótna. Przez wdzięczność — jeżeli pan to nazwie wdzięcznością, to zależy od gustu — malarz wpakował go w ten interes, gdzie, wystrojony jak łyk na niedzielę, robi dosyć zabawne wrażenie. To może być bardzo tęgi fachowiec, ale najoczywiściej nie wie, w jakich okolicznościach wkłada się cylinder. Sam jeden w tym cylindrze, pośród tych wszystkich dziewcząt bez kapeluszy, robi wrażenie prowincjonalnego rejenta, który się puszcza. Ale ja widzę, że pan jest bardzo bity w tych obrazach. Gdybym wiedział, byłbym się i ja obkuł, żeby panu móc stawić czoło. Zresztą, dla zgłębienia malarstwa pana Elstir, nie ma co się zapuszczać tak głęboko, co gdyby chodziło o Źródło Ingres’a lub o Dzieci Edwarda pana Delaroche. Ot, można przyznać, że to jest zręcznie pochwycone, sprytne, paryskie, i — dowidzenia. Nie ma potrzeby być erudytą, aby to oglądać. Wiem, że to są proste szkice, ale nie wydaje mi się, aby to było dość wypracowane. Swann miał ten tupet, że chciał nam wmówić jakąś Wiązkę szparagów. Stały nawet tutaj te szparagi przez kilka dni. Było na obrazie tylko tyle: wiązka szparagów, ściśle podobna do tych, które pan właśnie łyka. Ale ja nie połknąłem szparagów pana Elstir. Żądał za nie trzysta franków. Trzysta

46