Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stać dłużej w hotelu pozbawionym kominków i kaloryferu. Zapomniałem zresztą prawie natychmiast owych ostatnich tygodni. Myśląc o Balbec, oglądałem prawie nieodmiennie chwile, kiedy co rano, w piękną pogodę, gdy miałem popołudniu wyjść z Albertyną i jej przyjaciółkami, babka nakazywała mi, na zlecenie lekarza, leżeć przedtem po ciemku. Dyrektor wydawał rozkazy, aby nie robiono hałasu na mojem piętrze i sam czuwał by tego przestrzegano. Z powodu zbytniego światła, trzymałem możliwie najdłużej zasunięte fioletowe portjery, tak wrogie mi pierwszego wieczora. Ale, mimo szpilek, któremi, dla uszczelnienia portjer, Franciszka spinała je co wieczór i które ona jedna umiała rozpinać; mimo kołder, czerwonych kretonowych obrusów, przeróżnych materyj jakie dopasowywała, nie mogła ich spoić całkowicie, ciemność nie była zupełna, a zasłony pozwalały się rozlewać na dywanie niby szkarłatnym płatkom anemonów, i nie mogłem się wstrzymać, aby nie stanąć wśród nich na chwilę bosemi nogami. A na ścianie, częściowo oświetlonej, znajdującej się nawprost okna, złoty walec, nie podparty niczem, stał prostopadle i przesuwał się zwolna, niby ów świetlny słup poprzedzający Żydów na pustyni. Kładłem się z powrotem, zmuszony kosztować bez ruchu, jedynie przez wyobraźnię, przyjemności gry, kąpieli, spaceru — wszystkich naraz — jakie doradzał ranek; i radość kazała bić hałaśliwie memu sercu niby machinie

283