Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bliżu czegoś cośmy uważali za niedostępne i czegośmy pragnęli. W obcowaniu osób, które się nam zrazu wydały niesympatyczne, trwa zawsze, nawet wśród sztucznej przyjemności, jakiej wkońcu możemy przy nich kosztować, obrzask wad, jakie się im udało utaić. Ale w związkach takich jak moje z Albertyną i jej przyjaciółkami, szczera przyjemność będąca u początku tej przyjaźni, zostawia zapach, jakiego żadna sztuka nie da sztucznie pędzonym owocom, winogronom co nie dojrzały w słońcu. Nadprzyrodzone istoty, jakiemi były dla mnie przez chwilę, wnosiły jeszcze, nawet bez mojej wiedzy, coś cudownego w moje najbanalniejsze z niemi stosunki lub raczej chroniły te stosunki od wszelkiej banalności. Moje pragnienie szukało tak chciwie znaczenia oczu, które teraz mnie znały i uśmiechały się do mnie, ale które pierwszego dnia skrzyżowały się z mojemi niby promienie z innego świata; tak hojnie i tak starannie rozmieściło barwę i zapach na cielistej powłoce tych dziewcząt, gdy odpoczywając na brzegu podawały mi poprostu sandwicze lub bawiły się w zagadki! Często popołudniu, leżąc wyciągnięty — niby owi malarze, którzy, szukając w życiu nowoczesnem wielkości antyku, użyczają kobiecie, obcinającej sobie paznokieć u nogi, szlachetności „Wyciągającego cierń”, lub którzy, jak Rubens, komponując sceny mitologiczne, robią boginie ze znajomych kobiet — patrzałem na owe ciała o typach tak rozmaitych, spoczywające doko-

278