Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jakgdyby podskórne spojrzenia, sprawiające iż skóra zdawała się jakby innego koloru ale nie z innej materji niż oczy; czasami, kiedy się poprostu patrzało na jej twarz, usianą ciemnemi punkcikami wśród których pływały jedynie dwie błękitniejsze plamy, to było coś jak jajko szczygle, często jak opalizujący agat, oszlifowany i gładki tylko w dwóch miejscach, gdzie w ciemnym kamieniu błyszczały niby przeźroczyste skrzydła lazurowego motyla: oczy w których skóra staje się zwierciadłem, dającem złudzenie, że pozwala nam, bardziej niż w innych punktach ciała, zbliżyć się do duszy. Ale najczęściej Albertyna była bardziej kolorowa i wówczas bardziej ożywiona; czasem na jej białej twarzy tylko koniec nosa był różowy, delikatny jak u przebiegłej młodej kotki, z którą miałoby się ochotę bawić; czasem policzki były tak gładkie, że spojrzenie ślizgało się po ich różowej emalji, niby po miniaturze, którą uchylone i pokryte jej czarnemi włosami wieczko czyniło jeszcze delikatniejszą, jeszcze bardziej poufną. Zdarzało się, że cera policzków osiągnęła różowy fiolet cyklamenów; czasem nawet ciemną purpurę róż o czerwieni niemal czarnej: było to wówczas, kiedy Albertyna, zgrzana lub podniecona, pozorem chorobliwej kompleksji ściągała moje pragnienie do czegoś bardziej zmysłowego, gdy równocześnie spojrzenia jej barwiły się czemś bardziej perwersyjnem i niezdrowem. I każda z tych Albertyn była tak od-

273