Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

miarów. Tak iż, zależnie od tego, czy twarze (mało może różniące się budową) były oświecone ogniem rudych włosów, różowej cery, czy też białem światłem matowej bladości, wydłużały się lub poszerzały, stawały się czemś innem, jak owe akcesorja rosyjskiego baletu, polegające czasem, kiedy je oglądamy w biały dzień, na prostych krążkach papieru, które genjusz jakiegoś Baksta, wedle szkarłatnego lub księżycowego oświetlenia w jakiem zanurza dekorację, każe inkrustować się w nie twardo nakształt turkusów na fasadzie pałacu, lub rozkwitać miękko niby róża bengalska w ogrodzie. Uświadamiając sobie twarze w ten sposób, mierzymy je dobrze, ale jak malarze, nie zaś jak geometrzy.
Z Albertyną było to samo, co z jej przyjaciółkami. W pewne dnie, szczupła, o szarej cerze, chmurna, kiedy fioletowa przejrzystość wnikała skośnie w głąb jej oczu, jak się zdarza czasami z morzem, zdawała się oddychać smutkiem wygnanki. W inne dnie, twarz jej, bardziej gładka, więziła pragnienia lepem swojej lakierowanej powierzchni i nie przepuszczała ich dalej; chyba żem ją ujrzał nagle z boku, bo jej policzki, matowe i woskowo-białe na powierzchni, przeświecały różowo, co budziło taką ochotę ucałowania ich, dosięgnięcia tej odmiennej wymykającej się karnacji. Innym razem, szczęście kąpało jej policzki w blasku tak ruchliwym, że skóra, stawszy się płynna i mglista, przepuszczała

272