Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na; zupełnie siwe włosy matki Anny wichrzyły się w ten sam sposób, tworząc wzgórza i wklęsłości, niby śnieg gdy się wznosi lub zapada wedle nierówności terenu. Zapewne, w porównaniu z subtelnym zarysem nosa Anny, nos Rozamondy uderzał swojemi szerokiemi płaszczyznami, niby wysoka wieża wsparta na mocnej podstawie. Wyraz wystarcza, aby dać wrażenie ogromnych różnic, mimo że one są nieskończenie drobne; owo „nieskończenie drobne” może samo przez się stworzyć wyraz zupełnie swoisty, indywidualność. Ale to nie znaczy, aby tylko owe nieskończenie drobne odchylenia linji — wraz z oryginalnością wyrazu — czyniły te twarze czemś nie dającem się sprowadzić do siebie wzajem. Między twarzami tych dziewcząt, koloryt tworzył jeszcze głębszy przedział; nietyle przez urozmaiconą piękność tonów tak sprzecznych, żem znajdował wobec Rozamondy — napojonej kolorem różowym o odcieniu siarki, który nasycało jeszcze zielonkawe lśnienie oczu, — i wobec Anny — której białym policzkom dawały tyle surowej dystynkcji czarne włosy — ten sam rodzaj przyjemności, co gdybym oglądał kolejno geranję nad brzegiem zalanego słońcem morza i kamelję w nocy; ale zwłaszcza dlatego, że nieskończenie drobne różnice linij rosły nieproporcjonalnie, stosunki powierzchni zmieniały się zupełnie od tego nowego elementu — koloru, będącego zarówno rozdawcą karnacji, jak wielkim odnowicielem lub conajmniej przeobrazicielem wy-

271