Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sobie powiadałem, że jeżeli dziewczyna sprowadza młodego człowieka pokryjomu, urządzając się tak aby ciotka o niczem nie wiedziała, to nie poto aby się to skończyło na niczem; że odwaga sprzyja tym, co umieją korzystać ze sposobności. W tym stanie podniecenia, krągła twarz Albertyny, oświetlona wewnętrznym ogniem niby nocną lampką, nabierała dla mnie takiej plastyki, że, naśladując obrót płonącej kuli, zdawała mi się kręcić, niby owe twarze Michała Anioła unoszone nieruchomym i zawrotnym wirem. Miałem poznać zapach, smak tego różowego nieznanego owocu...
Usłyszałem gwałtowny, przeciągły i krzykliwy dźwięk. Albertyna zadzwoniła ze wszystkich sił.
Sądziłem, że miłość moja do Albertyny nie opiera się na nadziei fizycznego posiadania. Jednakże, kiedym — wnosząc z doświadczenia tego wieczoru — uwierzył, że to posiadanie jest niemożliwe i że, wywnioskowawszy pierwszego dnia na plaży iż Albertyna jest zepsuta, przeszedłszy później przez pośrednie stadja, uznałem obecnie jako niewątpliwy fakt to, że ona jest absolutnie cnotliwa; kiedy, wróciwszy od ciotki w tydzień później, powiedziała mi chłodno: „Przebaczam panu, żałuję nawet żem panu sprawiła przykrość, ale niech pan już nie robi tego nigdy”, — wówczas, nawspak memu stanowi ducha po rewelacji Blocha iż można mieć wszystkie kobiety, doznałem uczucia takiego, jakgdybym w miejsce rzeczywistej młodej dziewczyny, miał do

254