Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zmienione niezadowoleniem oczy wpatrywały się w coś niewidzialnego. Te słowa Anny nie były najściślejszym wyrazem myśli, którą możnaby streścić tak: „Wiem, ze kochasz Albertynę, i stajesz poprostu na głowie, aby się zbliżyć do jej rodziny”, Były to raczej bezkształtne ale dające się zestawić szczątki tej myśli, którą przyprawiłem o eksplozję, potrącając ją mimo woli Anny. Jak owo „właśnie“, tak i te słowa miały sens jedynie pośrednio; to znaczy były z tych, które (bardziej od słów mówiących wprost) budzą w nas szacunek lub nieufność w stosunku do kogoś, stają się przyczyną zerwania.
Skoro Anna nie uwierzyła mi, kiedym jej mówił, że rodzina Albertyny jest mi obojętna, znaczy to, że myślała iż ja kocham Albertynę. I zapewne nie sprawiało jej to przyjemności.
Zazwyczaj Anna brała udział w moich spotkaniach z jej przyjaciółką. Jednakże, bywały dni, kiedy miałem widzieć Albertynę samą. Owych dni oczekiwałem w gorączce; mijały nie przynosząc mi nic rozstrzygającego, nie stawszy się owym zasadniczym dniem, którego rolę powierzałem natychmiast następnemu, nie mającemu jej spełnić również; i tak waliły się jeden po drugim — niby fale — owe szczyty natychmiast zastępowane innemi.
Blisko w miesiąc po zabawie w lisa, powiedziano mi, że Albertyna wyjeżdża nazajutrz, aby spędzić dwa dni u pani Bontemps i że, zmuszona wstać wcze-

246