Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dowodzi też ono jej bogactwa, bogactwa linij twarzy i ciała, linij z których tak mało się odnajduje w samowolnem uproszczeniu naszej pamięci, skoro już nie jesteśmy z tą osobą. Ponieważ pamięć wybrała sobie jakąś uderzającą nas właściwość, wyosobniła ją, przesadziła, czyniąc z kobiety, która nam się wydawała duża, szkic przesadzający jej wzrost lub z kobiety, która nam się wydawała różową blondynką, „Harmonję różowo-złotą“, przeto, z chwilą gdy na nowo znajdziemy się wobec tej kobiety, wszystkie inne zapomniane właściwości, stanowiące przeciwwagę tamtych, oblegają nas w swojej mętnej złożoności, zmniejszając wzrost, topiąc różowość i pod oczekiwane przez nas kształty podstawiając inne właściwości, które — pamiętamy to — zauważyliśmy widząc ją pierwszy raz, przyczem nie pojmujemy żeśmy się ich mogli nie spodziewać. Pamiętaliśmy pawia, zbliżamy się do niego, i znajdujemy gila. I to nieuniknione zdziwienie nie jest jedyne; obok niego jest drugie, zrodzone z różnicy już nie między stylizacjami wspomnienia i rzeczywistości, ale między istotą widzianą ostatni raz, a tą która nam się dziś jawi pod innym kątem, w innej postaci. Twarz ludzka jest jak twarz Boga wschodniej teogonji; całe grono twarzy sąsiadujących na rozmaitych planach i nie widocznych równocześnie.
Ale w znacznej części zdziwienie nasze pochodzi zwłaszcza stąd, że jakaś istota ukazuje nam również tę samą fizjognomję. Trzebaby tak wiel-

227