Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z przyjaciół Elstira, Anna nosząca jeszcze warkocze, nie mogła osobiście użyć wyrażenia, jakiem posługiwały się jej matka i zamężna siostra: „Zdaje się, że jako mężczyzna jest czarujący“. Ale przyszłoby to później wraz z pozwoleniem na farsę w Palais-Royal. A już od pierwszej komunji Albertyna mówiła, jak przyjaciółka jej ciotki: „Toby mi się zdawało dosyć okropne“. Dano jej też w prezencie zwyczaj żądania, aby ktoś powtórzył to co mówił; w ten sposób okazywała zainteresowanie i starała się wytworzyć sobie własną opinję. Jeżeli się mówiło, że obrazy jakiegoś malarza są dobre, lub jego domek ładny: „A, dobre są te obrazy? A, ładny jest ten domek?” Jeszcze ogólniejsza wreszcie niż spadek rodzinny była soczysta materja, narzucona przez prowincję, z której dziewczęta czerpały swój głos, a którą trąciły nawet ich intonacje. Kiedy Anna dawała słowu silniejszy akcent, mimowoli perygordzka struna jej krtani wydawała śpiewny ton, harmonizujący zresztą z południową czystością jej rysów; pustotom zaś Rozamondy, cobądźby czyniła, linje twarzy i głosu odpowiadały akcentem północnych stron. Słyszałem jakgdyby pełen wdzięku djalog między tą prowincją a naturą dziewczęcia, dyktującą jej tonacje. Djalog, nie dysonans. Żaden dysonans nie zdołałby rozdzielić młodej dziewczyny z jej ziemią rodzinną. Sama jest jeszcze tą ziemią. Zresztą, to oddziaływanie lokalnych czynników na ducha, który je spożytkowuje i któremu one przyda-

217