Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nych wrażeń, które przeniknąć było moim obowiązkiem, ale do słów przyjaciela. Powtarzając sobie te słowa — każąc je sobie powtarzać owemu drugiemu ja, które żyje w nas i na które zawsze jesteśmy tak radzi zwalić ciężar myślenia — siliłem się znaleźć w nich piękno, bardzo różne od tego, które ścigałem w milczeniu kiedy byłem naprawdę sam, ale takie które dałoby więcej wartości Robertowi, mnie samemu, memu życiu. W egzystencji jaką mi stwarzał taki przyjaciel, czułem się pieczołowicie chroniony od samotności, szlachetnie żądny poświęcić dlań samego siebie — w sumie niezdolny do ziszczenia samego siebie. Przy dziewczętach natomiast, jeżeli przyjemność jakiej kosztowałem była samolubna, to przynajmniej nie wspierała się na kłamstwie, które stara się w nas wmówić iż nie jesteśmy nieuleczalnie samotni, i które, kiedy z kimś rozmawiamy, nie pozwala nam wyznać sobie, że to już nie my mówimy, że się kształtujemy wówczas na podobieństwo istoty obcej, nie zaś naszego własnego ja, różnego od niej. Słowa, jakie wymienialiśmy z temi dziewczętami, były mało interesujące, rzadkie zresztą, przerywane z mojej strony długiem milczeniem. To mi nie przeszkadzało znajdować w słuchaniu ich, kiedy mówiły do mnie, tyleż przyjemności co w patrzeniu na nie, co w odkrywaniu w głosie każdej z nich barwnego obrazu. Z rozkoszą słuchałem ich ćwierkania. Lubienie czegoś pomaga nam rozpoznawać, różniczkować. Miłośnik ptaków rozróżnia na-

214