Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zwracając się specjalnie do mnie, ponieważ się to ponieważ się to odnosiło do rozmowy, w której dziewczęta nie brały udziału i któraby ich zresztą nie interesowała; mówiłem panu kiedyś o kościele w Balbec niby o wielkiej skale nadbrzeżnej, o pospolitem ruszeniu okolicznych kamieni; ale naodwrót, rzekł pokazując mi akwarele, popatrz pan na to wybrzeże (to szkic robiony całkiem blisko stąd, w Creuniers), popatrz pan, jak te potężnie i delikatnie wycięte skały przywodzą na myśl katedrę.
W istocie, możnaby rzec, olbrzymie różowe arkady. Ale malowane w skwarny dzień, wydawały się starte na pył, ulotnione gorącem, które nawpół wypiło wodę, na całej rozciągłości płótna doprowadzoną niemal do stanu pary. W tym dniu, kiedy światło jak gdyby zniszczyło rzeczywistość, skupiła się ona w mrocznych i przeźroczystych istotach, które, przez kontrast, dawały wrażenie życia bardziej przejmujące, bliższe: w cieniach. Większość ich, spragniona chłodu, opuszczając rozpalona płaszczyznę, zbiegła się u stóp skał chroniących je od słońca; inne, pływając zwolna po wodzie niby delfiny, czepiały się spacerujących łodzi, których kadłub poszerzały na bladej wodzie swojem lśniącem i błękitnem ciałem. Może to przejęta od nich żądza chłodu najbardziej dawała wrażenie upału tego dnia, co mi kazało wykrzyknąć, jak bardzo żałuje, że nie znam Creuniers, Albertyna i Anna upewniły mnie, że musiałem tam być sto razy. W takim razie

204