Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lusz nie na swojem miejscu”, do imion Anny i Albertyny, Franciszka zmuszała mnie abym się zapuszczał w kręte i absurdalne ścieżki, które mnie bardzo opóźniały. Tak samo było, kiedym kazał przygotować sandwicze z serem i z sałatą i kupić ciastek, które miałem jeść na skałach w godzinie podwieczorku z dziewczętami. „Mogłyby i one przynieść czasem jakąś przekąskę, gdyby nie były takie żyły“, oświadczała Franciszka, której przychodził wówczas z pomocą cały atawizm prowincjonalnej chciwości i pospolitości. Możnaby rzec, że rozszczepiona dusza nieboszczki Eulalji wcieliła się dla Franciszki w urocze ciała moich przyjaciółek z większym wdziękiem niż w świętego Eligiusza. Słuchałem tych oskarżeń z uczuciem wściekłości, że trafiam na jeden z owych punktów, od których począwszy wiejska i powszednia droga charakteru Franciszki stawała się nie do przebycia, — nie na długo na szczęście. Następnie, skoro się marynarka znalazła a sandwicze były gotowe, spieszyłem do Albertyny, Anny, Rozamondy — jeszcze innych czasem — i pieszo lub na rowerach puszczaliśmy się w drogę.
Niegdyś byłbym wolał, aby taki spacer wypadł w niepogodę. Wówczas siliłem się odnaleźć w Balbec „kraj Cymeryjczyków“; pogodne dni były rzeczą, która nie powinna tam istnieć, inwazja pospolitego lata letników w tę starożytną dziedzinę przesłonioną mgłami. Ale teraz, wszystko czem wprzód wzgardziłem; com usuwał ze swego pola

198