Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

minut przed mojem przybyciem; zresztą, nie myślałem już o Gizeli), co więcej parę ich przyjaciółek, z któremi zapoznały mnie na moją prośbę. W ten sposób, skoro nadzieja przyjemności przeczuwanych w nowo poznanej pochodziła od innej, przez którą poznałem tamtą, ostatnia była wówczas jakgdyby odmianą róży, uzyskaną dzięki róży innego gatunku. I posuwając się od korony do korony w tym łańcuchu kwiatów, przyjemność poznania odmiennego kwiatu kazała mi wracać do tego, któremu je byłem winien, z wdzięcznością zabarwioną pragnieniem w tym samym stopniu co moja świeża nadzieja. Niebawem, spędzałem całe dni z temi dziewczętami.
Niestety! w najświeższym kwiecie można dojrzeć niedostrzegalne punkty, znaczące dla świadomej myśli już to, co — przez wysychanie lub owocowanie tkanek dziś będących w kwiecie — stanie się niezmienną i już predestynowaną formę ziarna. Śledzimy z rozkoszą nosek podobny lekkiej fali, gdy rozkosznie wzdyma ranną wodę, prawie nieruchoma, o wyraźnym konturze, bo morze jest tak spokojne że nie czujemy przypływu. Twarze ludzkie nie zmieniają się w chwili gdy się na nie patrzy, bo przeobrażenie, jakiemu ulegają, jest zbyt powolne, tem samem niedostrzegalne. Ale wystarczyło widzieć obok tych młodych dziewcząt ich matkę lub ciotkę, aby zmierzyć odległość, jaką, pod wewnętrznym naciskiem typu, przeważnie okropnego, rysy te prze-

189