Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w oddawaniu prawdziwych mirażów, gdzie zamek uwieńczony wieżą jawił się niby kolista budowla, wydłużająca się w wieżę na szczycie, a w dół w wieżę na wywrót, czy że niezwykła czystość pogody dawała odbijającemu się w wodzie cieniowi twardość i blask kamienia, czy że ranne mgły czyniły kamień równie mglistym jak cień. Tak samo poza morzem, za rzędem drzew, zaczynało się inne morze, zaróżowione zachodem słońca, — i to było niebo. Wymyślając jakgdyby nowe ciała stałe, światło, uderzając kadłub statku, popychało go poza drugi w cieniu, i układało niby stopnie kryształowych schodów powierzchnię w rzeczywistości płaską, a łamaną oświetleniem porannego morza. Rzeka przepływająca pod mostkami ujęta była z takiego punktu, że wydawała się całkiem zniekształcona; tu rozlana w jezioro, ówdzie zwężona do niteczki, gdzieindziej przerwana zaporą pagórka uwieńczonego lasem, gdzie mieszczuch idzie o zmierzchu odetchnąć wieczornym chłodem. I sam rytm tego zburzonego miasta utrwalała jedynie niezłomna prostopadłość wież, które nie biegły w górę, ale raczej — wedle ołowianki znaczącej kadencję niby w tryumfalnym marszu — zdawały się trzymać pod sobą w zawieszeniu mętniejszą masę domów spiętrzonych we mgle, wzdłuż zmiażdżonej i rozprutej rzeki. A ponieważ pierwsze prace Elstira datowały z epoki „ożywiania” krajobrazów obecnością jakiejś figury, przeto na skale lub w górach, droga — owa nawpół ludzka część na-

111