Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gromadkę dziewcząt. Spostrzegłszy je raz podczas naszego śniadania, spóźniałem się teraz na śniadanie, czekając bez końca na plaży czy one się nie zjawią; badając oczami lazur szyb przez ten krótki czas, który pozostawałem w jadalni; wstając na długo przed deserem, aby ich nie chybić, w razie gdyby się przechadzały o innej godzinie, i wściekając się na babkę, bezwiednie złośliwą, kiedy mi kazała zostać z sobą w porze która mi się zdawała pomyślna. Starałem się przedłużyć horyzont, ustawiając krzesło w poprzek; jeżeli przypadkowo spostrzegłem którąkolwiek z tych dziewcząt — tak jakby one wszystkie miały jakąś wspólną istność — miałem uczucie takie, jakbym, w migotliwej i djabolicznej halucynacji, widział nawprost siebie projekcję marzenia, wrogiego a mimo to namiętnie upragnionego, które przed chwilą jeszcze istniało tylko w moim mózgu, żyjąc w nim zresztą nieustannie.
Nie kochałem żadnej z dziewcząt, kochając wszystkie; mimo to, możliwość ich spotkania była w mojem życiu jedynym rozkosznym czynnikiem; rodziła we mnie owe nadzieje, w których kruszyłoby się wszystkie przeszkody, nadzieje często wyradzające się we wściekłość, o ilem nie ujrzał tych dziewcząt. W tej chwili przesłaniały mi babkę; wszelka podróż byłaby mi szczęściem, gdyby mnie wiodła do miejsca, gdzieby się one znajdowały. Ich czepiała się rozkosznie moja myśl kiedym sądził że myślę o czem innem, lub o niczem. Ale kiedy, nawet nie wiedząc

101