Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

są pańskie ceny?... Och! o wiele za wysokie jak na mój skromny budżet”, ja, czekając na ławeczce, chroniłem się w najdalszą głąb samego siebie, siliłem się wyemigrować w myśli wieczne, nie zostawić nic z siebie, nic żyjącego, na powierzchni mego ciała — znieczulonego jak ciało zwierząt, które przez zawieszenie życia udają martwe, kiedy je zranić. Siliłem się nie nazbyt cierpieć w tem miejscu, gdzie mój absolutny brak przyzwyczajenia stał mi się tem dotkliwszy przez równoczesny widok swobody eleganckiej damy, której dyrektor okazywał szacunek pieszcząc się z jej pieskiem, lub młodego fircyka, który, z piórkiem u kapelusza, wchodził pytając „Czy są jakie listy“: — wszystko ludzie, dla których, przebywać stopnie imitujące marmur znaczyło wracać do domu — gdy równocześnie panowie, którzy, niezbyt może biegli w sztuce przyjmowania, nosili tytuł „szefów biura przyjęć“, obrzucali mnie surowem spojrzeniem Minosa, Eaka i Radamanta, spojrzeniem w którem zanurzałem swoją obnażoną duszę, jak w nieznanym żywiole, gdzie nic już nie miało jej chronić. Dalej, za szklaną ścianą, goście siedzieli w czytelni, dla której opisu trzebaby mi kolejno wybierać u Dantego barwy, jakich poeta użycza Niebu i Piekłu, — wedle tego czym myślał o szczęściu wybranych mających prawo czytać tam z całym spokojem, czy o grozie w jakąby mnie wtrąciła babka, gdyby, w swojej obojętności na tego rodzaju wzruszenia, kazała mi tam wejść.

95