Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

legły tyranii Poszczególności do tego stopnia, że, gdybym chciał wyryć na tym kamieniu swój podpis, to ona, dostojna Dziewica, którą do tej pory obdarzałem ogólnem istnieniem i nietykalną pięknością, Matka Boska z Balbec, ona jedyna (co, niestety, znaczyło sama jedna) na swojem ciele, zbrukanem tą samą sadzą co sąsiednie domy, ukazałaby, nie mogąc się go pozbyć, wszystkim swoim wielbicielom przybyłym tam aby ją podziwiać, ślad mojego kawałka kredy i litery mego nazwiska. Ona wreszcie była owem nieśmiertelnem i tak długo upragnionem dziełem sztuki, które odnajdowałem przeobrażone, jak i sam kościół, w małą kamienną staruszkę, i mogłem zmierzyć jej wysokość i policzyć zmarszczki.
Czas mijał, trzeba było wrócić na dworzec, gdzie miałem oczekiwać babki i Franciszki, aby się razem z niemi udać do Balbec-Plage. Przypominałem sobie com czytał o Balbec, i słowa Swanna: „To urocze, to równie piękne jak Sienna”. I obwiniając o mój zawód jedynie przypadek, nastrój, zmęczenie, nieumiejętność patrzenia, próbowałem się pocieszyć myślą, że zostały inne miasta jeszcze dla mnie nietknięte, że mógłbym niedługo może wniknąć — niby w deszcz pereł — w chłodny szmer wód Quimperlé, przebyć zielonkawy i różowy blask, w jakim kąpie się Pont-Aven; ale co się tyczy Balbec, z chwilą gdym się tam znalazł, to było tak, jak gdybym był otworzył imię, które trzeba było trzymać hermetycznie zamknięte, i gdzie korzystając z dostępu,

90