Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zasnąć; otaczała mnie kojąca czynność wszystkich tych drgań pociągu, dotrzymujących mi towarzystwa, gotowych rozmawiać ze mną o ile nie zdołam zasnąć, kołyszących mnie swojemi głosami, które splatałem niby dźwięk dzwonów w Combray wciąż w inny rytm (słysząc, wedle swojej fantazji, najpierw cztery równe szesnastki, potem szesnastkę wściekle zderzającą się z ćwiercią); neutralizowały odśrodkową siłę mojej bezsenności, wywierając na nią przeciwne ciśnienie, które mnie utrzymywało w równowadze i do którego moja nieruchomość a niebawem sen garnęły się z tem samem orzeźwiającem wrażeniem, jakie byłby mi dał odpoczynek płynący z czujności potężnych sił w łonie natury i życia, gdybym mógł wcielić się na chwilę w jaką rybę, śpiącą w morzu, niesioną w odrętwieniu prądami i falą, lub w orła wspartego jedynie na burzy.
Wschody słońca są rekwizytem długich podróży koleją, jak jajka na twardo, ilustrowane dzienniki, talje kart, rzeki na których łodzie męczą się nie posuwając się naprzód. W pewnej chwili, kiedym rozbierał myśli, wypełniające mnie przez poprzednie minuty, chcąc sobie zdać sprawę czym spał czy nie (sama niepewność, nakazująca mi zadać sobie to pytanie, dostarczała mi twierdzącej odpowiedzi), ujrzałem w kwadracie okna, ponad czarnym laskiem, postrzępione chmury. Miękki ich puch miał kolor zdecydowanie różowy, martwy, nie zdolny się od-

81