Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i kiedy wkońcu możemy ją w niem przyjąć, ta osoba nie przychodzi, potem umiera dla nas, i żyjemy uwięzieni w tem, co było przeznaczone tylko dla niej.
O ile Wenecja zdawała się rodzicom bardzo dla mnie daleka i niezdrowa, łatwo w zamian było wybrać się bez znużenia do Balbec. Ale na to trzebaby opuścić Paryż, wyrzec się wizyt, dzięki którym — mimo iż były tak rzadkie — słyszałem niekiedy od pani Swann o Gilbercie. Zaczynałem zresztą znajdować w tych wizytach pewne przyjemności, w których Gilberta nie grała żadnej roli.
Kiedy nadeszła wiosna sprowadzając zimno, w czasie Świętych lodowych i przymrozków Wielkiego Tygodnia, pani Swann uważała że się u niej w domu marznie, toteż zdarzało mi się często zastać ją przyjmującą w futrze. Jej wrażliwe na zimno ręce i ramiona znikały pod białym i lśniącym dywanem olbrzymiej płaskiej gronostajowej mufki i kołnierza, których nie zdjęła wracając i które wyglądały jak ostatnie płaty zimowego śniegu, trwalsze od innych i nie dające się stopić ciepłu ognia ani posuwającej się wiośnie. I salon ten, z którym miałem rozstać się niebawem, sugerował mi całą prawdę owych tygodni lodowatych ale już kwitnących bardziej upajającemi białościami, naprzykład bielą buldeneżów, skupiających na szczycie wysokich łodyg, nagich niby linearne krzewy prerafaelitów, swoje pierzaste lecz zwarte kule, białe jak

52