Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nego usprawiedliwienia, aby się ubierać jak owe w swetery.”
W rozgardjaszu salonu, wracając odprowadziwszy gościa lub biorąc talerz z ciastkami aby go podać innemu gościowi, pani Swann, przechodząc koło mnie, brała mnie na sekundę na bok: „Mam specjalną misję od Gilberty, aby pana zaprosić na śniadanie pojutrze. Nie będąc pewna czy pana zobaczę, miałam do pana napisać, w razie gdyby pan dziś nie przyszedł.” Wciąż się opierałem. I ten opór kosztował mnie coraz mniej, bo choćby się lubiło truciznę, która nam szkodzi, kiedy jakaś okoliczność pozbawiła nas jej od jakiegoś czasu, niepodobna nie cenić spoczynku, którego się już nie znało, braku wzruszeń i cierpień. Jeżeli nie jesteśmy zupełnie szczerzy, powiadając sobie iż nie zechcemy nigdy oglądać tej którą kochamy, nie bylibyśmy też całkiem szczerzy mówiąc iż chcemy ją ujrzeć. Niewątpliwie, możemy znieść rozłąkę jedynie z tą nadzieją iż będzie krótka, myśląc o dniu gdy odnajdziemy ukochaną; ale z drugiej strony czujemy, o ile te codzienne marzenia o bliskiem i wciąż odkładanem spotkaniu mniej są bolesne niż byłoby samo widzenie, zdolne znów pociągnąć za sobą zazdrość; tak iż wiadomość że się znów ujrzy przedmiot ukochania przyniosłaby wzruszenie niezbyt miłe. Odsuwamy teraz z dnia na dzień już nie koniec nieznośnej męki spowodowanej rozłąką, ale niebezpieczny powrót wzruszeń bez wyjścia. O ileż od takiego spotkania

32