Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bloch śmiejąc się i kładąc zziębnięte ręce do kieszeni, przekonany że w tej chwili ogląda wyobraźnią malowniczego i zdumiewającego szlachcica z prowincji, przy którym figury Barbeya d’Aurevilly są niczem. Bolejąc że nie umie odmalować pana Legrandin, uzupełniał ten obraz kilkoma L, smakując to nazwisko niby szlachetne wino. Ale ta jego osobista przyjemność nie udzielała się innym.
O ile Bloch mówił przed Robertem źle o mnie, z drugiej strony nie mniej złego mówił przedemną o Robercie. Poznaliśmy obaj szczegóły tej obmowy zaraz nazajutrz; nie iżbyśmy je sobie powtórzyli nawzajem, coby się nam wydało bardzo niegodne, ale co się Blochowi zdawało tak naturalne i prawie nieuniknione, że w swoim niepokoju, uważając za pewnik iż powie każdemu z nas jedynie to czego i tak musimy się dowiedzieć, wolał nas uprzedzić. Odciągając Roberta na bok, wyznał mu, że mówił źle o nim, umyślnie abym mu to powtórzył; zaklął się „na Kroniona Zeusa, strażnika przysiąg”, że go kocha, że dałby życie za niego, i otarł łzę. Tegoż dnia postarał się widzieć mnie samego, wyspowiadał się przedemną, oświadczył, że działał w moim interesie, uważając iż pewien typ stosunków światowych jest dla mnie zgubny i że „wart jestem czegoś lepszego”. Poczem, biorąc mnie za rękę z pijackiem rozczuleniem, mimo że jego pijaństwo było czysto nerwowe: „Wierzaj mi, rzekł, i niechaj czarna Ker pochłonie mnie w tej chwili i wepchnie mnie

219