Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wracając do swoich słów, znajdzie sposobność pogłębienia grubiaństwa. „Daruj mi — powiadał za każdym razem kiedy mnie spotkał — zrobiłem ci przykrość, dręczyłem cię, byłem rozmyślnie zły. Człowiek w ogólności, a twój przyjaciel w szczególności jest tak osobliwem bydlęciem! Bo ty nie możesz sobie wyobrazić, ile czułości ja mam dla ciebie, mimo że ci tak dokuczam. Często, myśląc o tobie, łzy mam w oczach“. I załkał lekko.
Co mnie dziwiło u Blocha bardziej niż złe maniery, to nierówność jego konwersacji. Ten człowiek tak wybredny, który o najgłośniejszych pisarzach mówił: „To ponury idjota, to stuprocentowy głupiec“, chwilami opowiadał z wielką uciechą anegdoty nie mające ani szczypty soli, i cytował jako „naprawdę interesującego“ człowieka najzupełniej miernego. Ta podwójna miara w osądzie czyjejś inteligencji, wartości, uroku, dziwiła mnie aż do dnia, gdy poznałem starszego pana Blocha.
Nie przypuszczałem, że będzie nam kiedyś dane poznać go, gdyż młody Bloch mówił źle o mnie przed Robertem, a o Robercie przedemną. Powiedział mianowicie Robertowi, że ja byłem (zawsze) okropny snob. „Ależ tak, tak, on jest upojony tem, że zna pana LLLegrandin”, rzekł. Ten sposób odcinania słów był u Blocha zarazem oznaką ironji i kultury literackiej. Saint-Loup, który nigdy nie słyszał nazwiska pana Legrandin, zdziwił się: „Ale kto to taki? — Och, to ktoś bardzo dobrze“, odparł

218