Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oraz z oryginalnie różowym kwiatem jego policzków, rodziły, w ramie oszklonego hallu, myśl o jakiejś cieplarnianej roślinie, chronionej od zimna. Wysiadaliśmy z powozu, wspomagani przez znacznie większą ilość domowników niż to było potrzebne; ale wszyscy oni czuli ważność sceny i poczuwali się do grania w niej roli. Byłem zgłodniały. Toteż często, aby nie opóźniać chwili obiadu, nie szedłem do pokoju (który stał się w końcu tak rzeczywiście moim, że widzieć wielkie fioletowe portjery i niskie szafy z książkami znaczyło znaleźć się sam na sam z owem ja, którego obraz nastręczały mi tak rzeczy jak ludzie), ale czekaliśmy wszyscy razem w hallu, aż zarządzający oznajmi nam, że dano do stołu. Dawało to nam jeszcze sposobność posłuchania pani de Villeparisis.
— Nadużywamy pani, mówiła babka.
— Ale skądże, jestem zachwycona, niezmiernie mi miło, odpowiadała z czarującym uśmiechem, wokalizując słowa melodyjnym tonem, stanowiącym kontrast z jej zwykłą prostotą.
Bo też w istocie w tych chwilach nie była naturalna; pamiętała o swojem wychowaniu, o arystokratycznych fasonach, jakiemi wielka dama powinna ludziom „nie urodzonym” okazywać, że jej jest miło przebywać z nimi, że nie jest dumna. I jedyną skazą jej prawdziwej grzeczności był nadmiar grzeczności; czuło się w tem zawodową rutynę damy z faubourg Saint-Germain, która, przeczuwając sta-

186