Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rych wdzięki mijanej osoby są zazwyczaj w prostym stosunku do szybkości mijania jej. Niech tylko zapadnie zmrok a powóz niech jedzie szybko, na wsi czy w mieście, a każdy tors kobiecy, uszkodzony niby starożytny marmur przez szybkość która nas porywa i zmierzch który go roztapia, będzie miotał w nasze serce, na każdym zakręcie drogi, z głębi każdego sklepu, strzały Piękności. I mielibyśmy czasem chęć zapytać, czy piękność jest w tym świecie czem innem niż dopełnieniem, jakie nasza podniecona żalem wyobraźnia przydaje fragmentarycznym i ulotnym kształtom mijanej osoby.
Gdybym mógł zejść porozmawiać z dziewczyną, którąśmy mijali, możeby mnie rozczarowała jakaś skaza jej skóry, nie zauważona z powozu? (I wówczas, wszelki wysiłek dla wniknięcia w jej życie wydałby mi się nagle niemożliwy. Bo piękność jest ciągiem hipotez, które zwęża brzydota, zamykając drogę już się otwierającą w nieznane.) Może jedno słowo tej dziewczyny, jeden uśmiech, dostarczyłyby mi nieoczekiwanego klucza, szyfru, dla odczytania wyrazu jej twarzy i jej chodu, które natychmiast stałyby się banalne. Możebne, bo nigdy nie spotkałem w życiu równie ponętnych dziewczyn jak w dnie gdym towarzyszył jakiejś poważnej osobie, której, mimo tysiąca wyszukiwanych pozorów, nie mogłem opuścić. W kilka lat po moim pierwszym pobycie w Balbec, jadąc w Paryżu powozem z przyjacielem ojca i spostrzegłszy kobietę

170