Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wałem bowiem owe nieporównane liście, których szeroka powierzchnia, niby dywan na estradzie po skończonej już uczcie weselnej, była świeżo zamieciona białym atłasowym trenem rumieniących się kwiatów.
Ileż razy w Paryżu, w maju następnego roku, zdarzyło mi się kupić w kwiaciarni gałąź jabłoni i spędzić potem noc patrząc na te kwiaty, gdzie błyszczała ta sama kremowa esencja, pudrująca jeszcze swoją pianą zawiązki liści! Rzekłoby się, iż to kwiaciarz, przez uprzejmość dla mnie, przez pomysłowość także i dla efektownego kontrastu, pomieścił, między ich białemi płatkami, z każdej strony ładny różowy pączek; patrzałem na nie, ustawiałem je pod lampą, — tak długo, że często trwałem tak jeszcze, kiedy jutrzenka przydawała im tej samej czerwieni, jaką musiała rodzić o tym czasie w Balbec. I siliłem się przenieść je wyobraźnią na tę drogę w Balbec, mnożyć je, rozmieścić w przygotowanej ramie, na gotowem już płótnie owych zagród, których rysunek umiałem na pamięć i które tak byłbym pragnął ujrzeć — które pewnego dnia miałem ujrzeć — w chwili gdy z czarującą werwą geniuszu wiosna pokrywa ich kanwę swemi kolorami.
Zanim wsiedliśmy do powozu, skomponowałem sobie obraz morza którego miałem szukać, które spodziewałem się oglądać wraz z „promiennem słońcem“. Widziałem je w Balbec jedynie pokawałkowane wśród tylu pospolitych wycinków, nie uzna-

161