Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

leparisis wpadły na siebie w drzwiach i musiały się przywitać nie bez uprzedniej wymiany gestów zdumienia, wahania, cofań się, powątpiewań i w końcu okrzyków uprzejmości i radości, jak w niektórych sztukach Moliera, gdy dwaj aktorzy, monologujący długo każdy w swoją stronę o kilka kroków od siebie, nibyto nie widzą się wzajem, i nagle spostrzegają się, nie wierzą swoim oczom, wpadają sobie w słowo, wkońcu mówią obaj naraz — niby chór po djalogu — i rzucają się sobie w objęcia. Przez delikatność, pani de Villeparisis chciała po chwili pożegnać babkę, która przeciwnie starała się ją zatrzymać aż do śniadania pragnąc się dowiedzieć, jak ona robi aby mieć pocztę wcześniej od nas i dobre pieczyste. (Pani de Villeparisis, wielka smakoszka, niezbyt gustowała w kuchni hotelowej, gdzie nam zastawiano biesiady, które babka, zawsze cytując panią de Sévigné, określała jako „tak wspaniałe, że można było umrzeć z głodu”). I margrabina przywykła podchodzić do nas codzień zanim jej podadzą, siadać na chwilę koło nas w jadalni, nie pozwalając abyśmy wstawali i krępowali się w czemkolwiek dla niej. Co najwyżej, zostawaliśmy dłużej, gawędząc z nią po śniadaniu, w owym niechlujnym momencie, gdy noże walają się na obrusie obok pociętych serwet.
Co do mnie, aby zachować — dla miłości Balbec — myśl że jestem na krańcu ziemi, siliłem się patrzeć dalej, widzieć tylko morze, szukać na niem

141