Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Aimé” wskutek tego stanu ducha, — mającego coś z nieśmiałości, pospolitości i głupstwa zarazem — jaki niektórym osobom każe sobie wyobrażać że niewolnicze naśladowanie ludzi z którymi się przebywa jest dowodem dowcipu i elegancji. Powtarzał to bezustanku, ale z uśmieszkiem, bo chciał zarazem okazać swoje dobre stosunki z kelnerami i swoją nad nimi wyższość. A kelner, za każdem powtórzeniem swego imienia, również uśmiechał się z rozczuleniem i dumą, okazując że czuje zaszczyt i rozumie żart.
Jeżeli posiłki w tej wielkiej restauracji hotelowej, zazwyczaj pełnej, onieśmielały mnie zawsze, potęgowało się to jeszcze, kiedy przybywał na kilka dni właściciel (lub generalny dyrektor, wybrany przez akcjonarjuszy, sam nie wiem) nie tylko tego hotelu, ale siedmiu czy ośmiu innych, położonych w czterech stronach Francji. Wędrując tak z hotelu do hotelu, spędzał perjodycznie w każdym z nich jakiś tydzień. Wówczas, gdy już miano podawać do obiadu, zjawiał się co wieczór u wejścia do jadalni ten mały siwy człowieczek, z czerwonym nosem, niewzruszony i poprawny do ostatnich granic, znany, jak się zdaje, równie dobrze w Londynie jak w Monte Carlo jako jeden z pierwszych hotelarzy w Europie. Raz, kiedym wyszedł na chwilę z początkiem obiadu i wracając przechodziłem koło niego, oddał mi chłodny ukłon, z którego nie mogłem zgadnąć, czy przyczyną tego chłodu jest godność człowieka nie zapominającego czem jest, czy pogarda

136