Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drugich jest bez znaczenia. Może stara dama czuła, że gdyby przybyła nieznana do Grand-Hotelu w Balbec, swoją czarną wełnianą suknią i niemodnym czepeczkiem ściągnęłaby uśmiech jakiegoś hulaki, któryby ze swego „rocking” mruknął: „cóż za bieda z nędzą!” lub zwłaszcza jakiegoś godnego człowieka, który, jak prezydent z Caen zachował przy szpakowatych faworytach świeżą cerę i żywe oczy, takie jak ona lubiła, i który byłby natychmiast sygnalizował zbliżającej się soczewce małżeńskiej lorynetki obecność tego niezwykłego zjawiska. I może przez nieświadomą obawę owej pierwszej minuty, o której wiemy że jest krótka, ale która jest mimo to groźna — jak pierwsze zanurzenie się w wodzie — stara dama posyłała zawczasu lokaja, aby wtajemniczył hotel w jej personalja i jej obyczaje? I ignorując pokłony dyrektora, udawała się z pośpiechem, kryjącym więcej nieśmiałości niż dumy, do swego pokoju, gdzie jej prywatne firanki (w miejsce hotelowych), jej parawany, fotografje, wstawiały między nią a zewnętrzny świat, do którego trzebaby się dostosować, ściankę jej przyzwyczajeń, tak że to raczej jej światek, w którego łonie pozostała, podróżował, niż ona sama...
Odtąd, pomieściwszy między sobą a personelem hotelowym i magazynami swoją służbę, która zamiast niej wchodziła w styczność z tą nową ludzkością i utrzymywała dokoła swej pani zwyczajną jej atmosferę; wstawiwszy między siebie a letników

118