Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

takie głupiątka, takie nerwusy, dręczący się obawą obudzenia mnie lub tem że ich mogę nie zrozumieć! Ale gdyby nawet mała myszka poprzestała na skrobnięciu, zarazby się ją poznało, zwłaszcza gdy jest taka jedyna i taka biedna jak moja. Słyszałam ją już od paru chwil, jak się waha, jak się kręci po łóżku, jak próbuje wszystkich sposobów.
Babka rozsuwała zasłony; na skrzydle hotelu słońce już się rozsiadło na dachu, niby pobijacz, wcześnie zaczynający pracę i spełniający ją w milczeniu, aby nie budzić miasta, które śpi jeszcze i którego bezwład tem bardziej uwydatnia jego czynność. Mówiła mi która godzina, jaka pogoda, i że nie warto się zrywać, że jest na morzu mgła, i czy piekarnię już otwarto, i co to za powóz słychać; całe to nieznaczące uchylenie firanki, to błahe introit dnia pozbawione świadków, kawałeczek życia tylko między nami dwojgiem, życia które wywołałbym chętnie w ciągu dnia wobec Franciszki lub wobec obcych, mówiąc o mgle dającej się krajać jak ser, jaka była o szóstej rano, z ostentacją nie nabytej wiedzy ale dowodu czułości otrzymanego przezemnie samego; słodka poranna chwila, rozpoczynająca się niby symfonja rytmicznym djalogiem moich trzech pukań, na które przesiąknięta czułością i weselem ścianka, nagle harmonijna, niematerjalna, śpiewająca jak aniołowie, odpowiadała trzema innemi pukaniami, żarliwie oczekiwanemi, powtórzonemi dwukrotnie, przynosząc mi całkowitą duszę

104