Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

są od dawnych lat oddzielone jakimś rowem nowe lata, które pragnienie nasze, nie mogąc ich dosięgnąć i przeobrazić, znaczy — bez ich wiedzy — odmienną nazwą. Daremnie ofiarowywałem ten rok Gilbercie, tak jak się nadbudowuje religję na ślepych prawach przyrody; daremnie siliłem się wycisnąć na tym Nowym Roku osobliwe pojęcie, jakie sobie o nim stworzyłem; wszystko napróżno; czułem, iż on nie wie, że go nazwano Nowym Rokiem, że kończy się w zmierzchu w sposób który mi nie był nowy: w łagodnym wietrze, jaki wiał dokoła słupa z afiszami, poznałem, uczułem powracającą wieczną i pospolitą materję, znaną wilgoć, nieświadomą płynność dawnych dni.
Wróciłem do domu. Przeżyłem 1 stycznia ludzi starych, którzy różnią się w tym dniu od młodych, nie dlatego że im się już nie daje kolendy, ale dlatego że już nie wierzą w Nowy Rok. Kolendę dostałem, ale nie tę, która byłaby mi sprawiła przyjemność, a którą byłoby słówko od Gilberty. Ale byłem jeszcze młody, skorom mógł napisać do niej list, w którym spodziewałem się, mówiąc o samotnych marzeniach swojego serca, obudzić w Gilbercie podobne uczucia. Smutek ludzi, którzy się zestarzeli, tkwi w tem, że nawet nie myślą o pisaniu takich listów, zrozumiawszy ich daremność.
Kiedym się położył, odgłosy ulicy, przedłużające się w ten wieczór świąteczny do późna, nie pozwoliły mi zasnąć. Myślałem o wszystkich ludziach,

93