Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

akcentu, jaki znajdzie dla niej Berma. Boskie Piękno, ukryte jak sanctissimum pod zasłoną która mi je kryła i poprzez którą użyczałem mu co chwilę nowej postaci, w duchu słów Bergotte’a — w plakietce odnalezionej przez Gilbertę — wciąż powracających w mojej myśli: „uplastyczniona szlachetność, chrześcijańska Włosienica, jansenistyczna bladość, księżna Trezeny i de Clèves, mykeński dramat, delficki symbol, mit słoneczny”, — boskie Piękno, które miała mi odsłonić gra Bermy, królowało dniem i nocą, na wciąż oświeconym ołtarzu, w głębi mojej duszy, w oczekiwaniu aż wyrok moich surowych i lekkomyślnych rodziców orzeknie, czy dusza ta posiądzie — i to na zawsze — doskonałości Bóstwa odsłonionego w tem samem miejscu, w którem wznosił się jego niewidzialny kształt.
I z oczyma wlepionemi w niepojęty obraz, walczyłem od rana do wieczora przeciw zaporom, jakie stawiała mi rodzina. Ale, kiedy zapory runęły, kiedy matka — mimo że przedstawienie wypadało właśnie w dniu komisji, po której ojciec miał przyprowadzić na obiad pana de Norpois — powiedziała mi: „No cóż, nie chcemy cię dręczyć; skoro sądzisz, że ci to sprawi taką przyjemność, to już idź”; kiedy teatr, dotąd zabroniony, zależał tylko odemnie, wówczas, po raz pierwszy, nie pochłonięty już tem aby ów teatr przestał być niemożliwością, pytałem sam siebie, czy on jest upragniony, czy inne racje

23