Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ni będzie miała kogo, niech pani nie zapomni po mnie posłać.
I te słowa nie pozwalały mi widzieć w niej osoby, bo natychmiast pomieściły ją dla mnie w ogólnej kategorji kobiet których wspólnym zwyczajem było zachodzić tam wieczorem, aby się przekonać, czy nie było ludwika lub dwóch do zarobienia. Czasem odmieniała jedynie formę zdania, mówiąc: „Jeżeli pani będzie mnie potrzebowała”, albo „jeżeli pani będzie kogo potrzebowała”.
Gospodyni, która nie znała opery Halévy’ego, nie wiedziała, czemu przywykłem mówić „Rachela kiedy Pan”. Ale to że się nie rozumie, nigdy nie przeszkadza bawić się jakimś żartem; toteż za każdym razem śmiała się z całego serca, mówiąc:
— No i co, więc jeszcze nie dziś wieczór ożenię pana z „Rachelą kiedy Pan”? Jak pan to mówi: „Rachela kiedy Pan!” Ach, to wyborne. Zaręczę was. Zobaczysz, chłopczyku, że nie pożałujesz.
Raz omal się nie zdecydowałem, ale Rachela była „pod prasą”, drugim razem w dłoniach „fryzjera”, starego pana, który nie robił kobietom nic więcej prócz tego że lał oliwę na ich rozpuszczone włosy i czesał je. I znudziłem się czekaniem, mimo że parę dziewcząt bardzo pokornych, rzekomo modystek ale zawsze bez pracy, zaparzało mi kwiat pomarańczowy i prowadziło ze mną rozmowę, której, mimo powagi poruszanych przedmiotów, częściowa lub całkowita nagość moich partnerek dawała smako-

232